
ADHD u osób dorosłych
„Coraz częściej miałem wrażenie, że żyję za ścianą z mgły” – tak w książce Sabine Bernau pt. „ADHD u dorosłych” opisuje swoje przeżycia z dzieciństwa jeden z dorosłych pacjentów. –„To nie byłem ja, tylko ktoś zmordowany, drażliwy, wykończony i agresywny. I te ciągłe huśtawki nastrojów, od euforii do ciężkiej depresji.” Dorośli z ADHD rzadko spotykają się ze zrozumieniem i akceptacją otoczenia, a często jeszcze trudniej jest im zaakceptować samych siebie.
Czym jest ADHD?
ADHD, czyli zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi, ma podłoże neurobiologiczne, związane z funkcjonowaniem mózgu i w związku z tym jest dziedziczonym zespołem zaburzeń. Duży wpływ na rozwój i przebieg ADHD mają czynniki psychospołeczne, stąd nie każda osoba doświadczająca tego zaburzenia będzie zachowywała się tak samo i zgłaszała podobne trudności. ADHD dotyczy zarówno dzieci i młodzieży, jak i osób dorosłych – około dwie trzecie dzieci z ADHD będzie doświadczała jego skutków również w wieku dorosłym. Dlatego ważne jest, by możliwie jak najszybciej przeprowadzić odpowiednią diagnostykę i wdrożyć oddziaływania terapeutyczne.
Jak diagnozuje się ADHD? Jak wygląda terapia?
W Polsce decyzję o podjęciu terapii ADHD podejmuje psychiatra, do niego też można udać się po diagnozę. Terapię najlepiej, by prowadził zespół specjalistów: psychiatra i psycholog lub psychoterapeuta. Mimo coraz szerszej wiedzy o tym zespole zaburzeń oraz coraz nowocześniejszych metod prowadzenia diagnozy i terapii, wciąż brakuje specjalistów, którzy mieliby odpowiednie przeszkolenie i doświadczenie w zakresie pracy z dorosłymi pacjentami z ADHD. W ramach diagnozy zbierane są informacje na temat historii pacjenta, ważną rolę odgrywają również obserwacja zachowania oraz wyniki badań internistycznych i neurologicznych. Bardzo istotne jest dokonanie diagnozy zaburzeń współwystępujących. Na podstawie tych danych psychiatra wyciąga wnioski i tworzy plan terapii.
Terapia osób z ADHD przebiega wielotorowo i jest raczej długotrwała. Składa się na nią farmakoterapia i różne formy pomocy psychologicznej, w zależności od potrzeb mogą być to np. psychoterapia, terapia modyfikacji zachowań, psychoedukacja. Dodatkowo często potrzebne jest leczenie zaburzeń współwystępujących, takich jak chociażby zaburzenia nastroju (najczęściej depresja), zaburzenia snu, zaburzenia lękowe, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, uzależnienia od substancji psychoaktywnych. Istnieją grupy wsparcia dla osób z ADHD oraz możliwości uzyskania przez nie doradztwa i wsparcia.
Obszary trudności w ADHD
Osoby z ADHD doświadczają wielu trudności, które rzutują na codzienne funkcjonowanie i relacje społeczne. Z drugiej strony mają do dyspozycji wiele zasobów wynikających ze specyficznego charakteru ich układu nerwowego. Ostatnio coraz częściej używa się terminu „neuroatypowość” w kontekście osób na spektrum autyzmu oraz z ADHD, w kontraście do „neurotypowości”, którą charakteryzuje się większość osób w populacji. Pojęcie „neuroatypowość” podkreśla, że u danej osoby mamy do czynienia z niestandardową budową i funkcjonowaniem układu nerwowego.
Osoby dorosłe z ADHD żyją z nim już od wczesnego dzieciństwa i najprawdopodobniej odczuwają już wiele jego konsekwencji. Otoczenie może postrzegać je jako jednostki impulsywne, które nie umieją „trzymać języka za zębami”, lubią ryzyko, spóźniają się, są roztargnione i zdezorganizowane, nie umieją się skupić, przerywają innym w pół zdania, a same lubią mówić dużo i rozwlekle, trudno jest im skupić się na wykonywaniu zadania i zrobić to dobrze. Ich emocje bywają postrzegane jako silne i gwałtowne, trudne do zrozumienia, stąd osoby z otoczenia mogą patrzeć na dorosłego z ADHD z góry i traktować go jak „stereotypowego nastolatka” – labilnego emocjonalnie, niedojrzałego, często wybuchającego gniewem lub w bardzo szybkim tempie przechodzącego od euforii do głębokiego smutku.
A jak widzi samą siebie osoba dorosła z ADHD? Bardzo często czuje się „zła i głupia”. Zła, bo zapomina o ważnych dla swoich bliskich sprawach, nie dotrzymuje zobowiązań, przerywa innym, nie potrafi cierpliwie słuchać. Głupia, bo nie jest w stanie skoncentrować się na nauce i pracy, czuje, że uzyskuje wyniki poniżej swoich możliwości, nie umie zorganizować sobie czasu. Wiąże się z tym ogromne cierpienie. Zwłaszcza, gdy otoczenie przypisuje jej w tym wszystkim brak chęci lub złą wolę. Gdy wysyła komunikaty „przecież wystarczy się skupić”, „musisz się bardziej postarać”, „jesteś zdolny, ale leniwy”. Bywa tak, że osoby z ADHD od dzieciństwa starają się ukrywać swoje trudności, chociażby z wykonywaniem zadań lub regulowaniem emocji. Może to przyjmować postać perfekcjonizmu lub przesadnej samokontroli emocjonalnej.
Psychoterapia osób dorosłych z ADHD ma zatem przede wszystkim przywrócić nadzieję – w to, że leczenie może być skuteczne, a nauroatypowość nie wyklucza osiągania życiowych celów i budowania dobrych, trwałych relacji z innymi ludźmi. Kluczowe jest lepsze poznanie swoich trudności, zdobycie wiedzy na temat ADHD u osób dorosłych. Oprócz tego aktywne wykształcanie nowych nawyków, a także afirmacja swoich mocnych stron i zasobów, spośród których można wymienić chociażby energię, aktywność, kreatywność, otwartość na zmiany, pasję, zaangażowanie w podejmowane działania, umiejętność przeżywania zachwytu, euforii, „dziecięcej” radości.
Drodzy dorośli z ADHD, jeżeli to czytacie – oby świat coraz lepiej Was rozumiał i doceniał. Pamiętajcie, że możecie otrzymać specjalistyczną pomoc, odnaleźć życiowe zajęcie, które będzie odpowiadało Waszym predyspozycjom, hobby, które będzie Was fascynować oraz ludzi, którzy będą Was rozumieli i otaczali wsparciem!
Learn More
Być ojcem
Wydaje się, że bycie ojcem jest naprawdę trudne. Prawdziwa bliskość ojca i dziecka wywołuje niesamowite wzruszenie, jednak jak łatwo jest stać się ojcem-zimnym i odległym autorytetem albo ojcem nieobecnym, który może wprawdzie świetnie zarabiać i troszczyć się o najwyższy poziom życia swoich dzieci, ale nie dawać im tego, co najcenniejsze – swojej obecności, bliskości – niedoskonałej, ale dla dziecka niezastąpionej.
To nie mój teren
Wielu ojcom wydaje się, że to kobieta potrafi lepiej zajmować się dziećmi i wychowywać je. Czasem nawet mają wrażenie, że są zbędni, niepotrzebni. Że ich miejsce jest nie w domu, a np. w pracy, a ich wartość sprowadza się do zarabiania na rodzinę. Jednocześnie powoli następują kulturowe i społeczne zmiany w nastawieniu do ojcostwa, a ojcowie coraz częściej biorą aktywny udział w wychowaniu dzieci, realizując się w tym, spełniając również i swoje potrzeby.
Jednakże może to być bardzo trudne i frustrujące, że partnerka wręcz z dnia na dzień zaczyna ogromną ilość swojej uwagi poświęcać dziecku. Normalne jest odczuwać w takiej sytuacji zazdrość o dziecko, co może z kolei sprawiać, że ciężej jest się ojcu do dziecka zbliżyć. Wielu mężczyzn boi się popełnić jakiś błąd, zrobić „coś głupiego”. Czują, że to „nie ich terytorium”, że to terytorium kobiet, bo przecież często w momencie, gdy rodzi się dziecko, na horyzoncie pojawia się matka partnerki, która pomaga zajmować się dzieckiem, zwłaszcza w pierwszych tygodniach i miesiącach jego życia.
W takiej sytuacji mężczyzna może czuć się odsunięty na dalszy plan, drugi, a może i trzeci albo czwarty. Zdarza się, że kobiety dają mu do zrozumienia, że lepiej zajmą się dzieckiem. Mężczyzna odsuwa się więc i skupia uwagę na czymś innym, co buduje jego pewność siebie i daje poczucie sprawczości, kompetencji. Każdy z nas ma wszak potrzebę czuć, że jest dobry w tym, co robi i że osiąga sukcesy. Czy można zatem pogodzić tę potrzebę z byciem „pełnowymiarowym” ojcem? Jak odnaleźć się w ojcostwie, nie tracąc siebie i swojej niezależności? Czy można przezwyciężyć swoje obawy? Być ojcem naprawdę bliskim dziecku, nie tracąc u niego szacunku i autorytetu?
Pozostać sobą
Wielu z nas boi się w bliskiej relacji utracić swoją odrębność i niezależność, możliwość decydowania o sobie, „pole manewru” do realizowania planów i potrzeb. Podobnie może być z ojcostwem. Wiąże się ono z wieloma zmianami w życiu, wyrzeczeniami, ogromną odpowiedzialnością. Ojcem jest się już później do końca życia. Czy to może przerażać? Oczywiście, że tak. Może towarzyszyć ci lęk, przerażenie, chęć wycofania się, ucieczki. Myśli, że nie dasz sobie rady, nie staniesz na wysokości zadania, nie będziesz dobrym ojcem, autorytetem dla dzieci, że dzieci nie pokochają cię, nie obdarzą szacunkiem. Myśli, że nie jesteś wystarczający. Warto pamiętać, że są to tylko myśli. Nie przesądzają one w żadnym stopniu o tym, jakim będziesz lub jakim jesteś ojcem. W tym miejscu warto to jasno zaznaczyć – dobry ojciec to nie ojciec idealny, nieomylny, niepopełniający błędów. Zawsze obecny, zawsze dostępny, nigdy nie zezłoszczony, smutny, zmartwiony. To nie są synonimy dobrego ojca. Bo czy ktoś z nas jest w stanie być z a w s z e dostępny dla swojej rodziny? Przecież potrzebujemy momentów spędzonych w samotności lub z przyjaciółmi; wyjazdów, odpoczynku, oderwania się. Dziecko potrzebuje widzieć, że rodzice, będąc z nim blisko, nie muszą poświęcać całego swojego życia i swoich planów, hobby, przyjaciół, swojego związku (!). Uczy się wtedy, że bliskość nie polega na zapominaniu o sobie, rezygnowaniu z siebie. Że można kochać, być blisko z drugą osobą i jednocześnie pozostawać sobą. Wtedy ukochana osoba nie „odbiera nam wszystkiego”, nie czujemy się przy niej uwięzieni, ograniczani, niepełni. Zamiast tego kochamy i czujemy wdzięczność. Rozwijamy się razem, a relacja nas uskrzydla.
Być gotowym
A co z poczuciem gotowości do roli ojca? Jacek Dukaj napisał: „Doświadczenia ojcostwa – że mężczyzna staje się ojcem – nie można porównać do doświadczenia macierzyństwa. Matką staje się stopniowo, w wielomiesięcznym procesie, kobieta dorasta do tej myśli i roli w miarę jak dziecko w niej rośnie. Ojciec zaś staje się ojcem nagle, z dnia na dzień, z godziny na godzinę, w jednej chwili spada to na niego jak ostrze gilotyny oddzielające czas nieojcostwa od czasu ojcostwa. Gdy po raz pierwszy weźmie dziecko na ręce, wtedy uwierzy w jego realność. Albo, co gorsza, gdy dowie się wtem pewnego dnia: „Masz syna”, „Masz córkę”. Bez etapów pośrednich. Nie istnieje mężczyzn stan błogosławiony. Nie noszą ciąży. Nie doświadczają ojcostwa we własnym ciele. Nie można się przygotować.”
Czy zatem da się być gotowym? Czy trzeba być gotowym? Przywiązanie budzi się stopniowo, relacja buduje się dzień za dniem, krok za krokiem. Nie musi być od razu, na już. Warto pomyśleć o rozmowach, spotkaniach z innymi obecnymi lub przyszłymi ojcami, o wymianie spostrzeżeń i doświadczeń. Takie kontakty mogą dać wiele wsparcia i dodać sił.
Kim jest ojciec?
W naszej kulturze zakorzenił się obraz ojca jako wymagającego i stanowczego rodzica, który ustala zasady i zaprowadza porządek. Ma duży posłuch i wymaga dla siebie szacunku, nieraz bezwarunkowego. Jest nauczycielem, autorytetem. W tym obrazie brakuje jednak czysto „ludzkiego” pierwiastka, brakuje miejsca na ciepło, bliskość, czułość, niedoskonałość. Łatwo nie odnaleźć siebie w tym wzorcu i czuć, że „to nie dla mnie”, nie spełniam wymagań ideału ojca – dlatego lepiej się wycofać. A może to czas, aby zmienić ten ideał, zamiast próbować się do niego dostosować lub od niego uciec? Zapytać, jakiego ojca dzieci naprawdę potrzebują. Jakim ojcem chcę być, kim pragnę się stać, co chcę i co mogę dać.
Jaki ojciec jest najlepszym nauczycielem? – taki, który jest blisko. Nie odsuwa się, bo wie, że jako ojciec może pozostać sobą. Taki, który chce się uczyć i rozwijać; dawać, ale także czerpać od parterki, od dziecka. Zna siebie i swoje emocje, akceptuje je, potrafi troszczyć się o siebie. Zna swoje wady i zalety. Jest pogodzony ze sobą i swoimi ograniczeniami, wyrozumiały dla samego siebie, a przez to także dla innych. Daje sobie prawo do błędów, niedoskonałości, poczucia słabości. Nie unika odsłaniania się, wyrażania emocji i potrzeb, mówienia o nich. Potrafi przepraszać i pragnie naprawiać swoje błędy. Prosi o wybaczenie i wybacza, także samemu sobie. Wie, że nie jest w stanie zadowolić wszystkich i być zawsze niezawodny. Jest przygotowany zarówno na sukcesy, jak i na porażki. Kocha swoją partnerkę i stara się ją wspierać, rozmawiać z nią, słuchać jej. Akceptuje, że jego dziecko jest odrębną istotą, chce poznać je i zrozumieć, kim ono n a p r a w d ę jest. Słucha tego, co dziecko mówi i wspiera je na tyle, na ile potrafi.
Najlepszym nauczycielem jest taki ojciec, który jest autentyczny i r e a l n y. Taki, który kocha. Nie musi być idealny, by być wystarczający.
Z okazji Dnia Ojca polecamy książkę pt. „Być mężem i ojcem” autorstwa znanego na całym świecie eksperta od wychowania, jakim jest duński pedagog i terapeuta rodzinny Jesper Juul.
Learn More
Skąd czerpiemy przyjemność i radość życia
Nasza rzeczywistość obfituje w wiele trudności i obowiązków. Są momenty, gdy wręcz desperacko poszukujemy sposobów na ubarwienie szarej codzienności, doświadczenie przyjemności i chwili oddechu w natłoku spraw do załatwienia. Mamy na to różne sposoby. Ostatnio upowszechniły się określenia comfort show i comfort food na określenie seriali i jedzenia, które przynoszą nam ukojenie, zapewniają przynajmniej chwilowe oderwanie od trudnych emocji i problemów. Określenia te urodziły się na gruncie amerykańskim, ale myślę, że równie dobrze sprawdzają się w kontekście stylu życia wielu dorosłych osób w Polsce. Czy tak pojmowany komfort jest tym, czego naprawdę potrzebujemy? Czy może pragniemy czegoś więcej? W tym artykule chciałabym zachęcić do refleksji nad tymi kwestiami i przyjrzenia się przepisom na radość życia pochodzącym z innych zakątków świata.
Amerykański comfort
Comfort food i comfort shows to pojęcia całkiem nowe. Kojarzą się z wieczorami spędzanymi na oglądaniu Netflixa, pod kocem i z ulubionym, często niezdrowym, jedzeniem. To ważna część współczesnego stylu życia wielu osób w USA, ale również w Polsce. Może comfort food i comfort shows pozwalają na chwilę poczuć się błogo, jakby nie otaczała nas chmura niezałatwionych spraw i obowiązków? Może pozwalają nam w końcu odpocząć i odpuścić sobie trochę? A może mają być panaceum na poczucie osamotnienia? Mi kojarzą się trochę z przytuleniem przez kogoś bliskiego. Comfort w języku angielskim tłumaczy się jako „komfort”, „wygodę”, ale również: „pocieszenie”, „osłodę”, „błogość”. Pomysł na ten tekst zrodził się w mojej głowie, gdy oglądałam jeden z najpopularniejszych comfort shows wszechczasów: moich ukochanych „Przyjaciół”. Zaczęłam się zastanawiać, czy jednym z powodów, dla którego tak lgniemy do tego serialu, nie jest brak przestrzeni w naszym własnym życiu na to, żeby po prostu siedzieć i nie robić niczego konkretnego, „just hang out”?
Włoskie dolce far niente
W filmie „Jedz, módl się, kochaj” jest taka scena, która, jako jedna z wielu z tego filmu, bardzo mocno wryła mi się w pamięć. Główna bohaterka wraz ze swoim nauczycielem włoskiego siedzą u włoskiego fryzjera. Rozpoczyna się rozmowa o tym, że Amerykanie nie potrafią odpoczywać ani nie potrafią cieszyć się życiem i jego przyjemnościami tak samo, jak Włosi. W Ameryce wielu ludzi pracuje do upadłego przez cały tydzień, a weekendy spędza, ledwo żywa, w piżamie przed telewizorem (wówczas jeszcze określenia comfort food i comfort show chyba nie były powszechnie znane, ale bardzo by tutaj pasowały). Poza tym, Włochom nikt nie musi powtarzać, że z a s ł u g u j ą na przyjemność. Jest to dla nich absolutnie oczywiste. Oprócz tego Włosi do perfekcji opanowali sztukę dolce far niente – „słodkiego nieróbstwa”.
Nie pasuje ona do dzisiejszej mentalności amerykańskiej (chociaż „hanging out” z serialu „Przyjaciele” trochę pasuje! Ale on powstał głównie w latach 90.), nie pasuje także i do polskiej. Bo czy wyobrażamy sobie czerpać przyjemność z codziennego praktykowania dolce far niente? Polacy często opuszczają Włochy zrelaksowani i bez większych zmartwień, a po powrocie do Polski muszą z powrotem „nauczyć się” biec na autobus lub tramwaj co rano i żyć w pośpiechu, według kalendarza i z zegarkiem w ręku. Po przyjeździe tam, przynajmniej na początku, niefrasobliwość Włochów i nieprzestrzeganie przez nich ram czasowych mogą być mocno irytujące, zwłaszcza dla osób o perfekcjonistycznym podejściu do życia i siebie samego, ale z czasem taki styl życia naprawdę się udziela. Zdaje się to wiązać ze znacznie mniejszym niepokojem o przyszłość, o to, czy odpowiednio na nią pracuję, czy wystarczająco dużo się uczę, czy zarabiam wystarczająco dużo pieniędzy… czy moje życie jest wystarczające, czy JA jestem wystarczający. Czy czasem nie pozostaję w tyle, nie robię mniej niż inni i czy zaraz nie „wypadnę z gry”… Chyba wszyscy wiemy, o czym mowa. My próbujemy sobie na przyjemność zasłużyć, zapracować, a i tak finalnie spada ona z hukiem na sam dół listy priorytetów i najczęściej tam już pozostaje.
Latynowska fiesta
Jeżeli chodzi o radość życia i czerpanie z niego przyjemności, to dla mnie czołowym przykładem były zawsze kraje Ameryki Łacińskiej, w których muzyka, śpiew i taniec zdają się być nieodłącznym elementem codziennego życia. Jest coś poruszającego w tych tańczących, uśmiechniętych ludziach, dzieciach, nastolatkach, młodszych i starszych dorosłych, którzy wprawiając w ruch swoje ciało i wkładając w to całą duszę, zdają się nie martwić o jego wygląd i kondycję, a po prostu cieszyć się chwilą, rytmem, muzyką, poczuciem jedności z innymi. Ich fiesta może trwać non stop, przy posiłkach, przy pracy, przy codziennych obowiązkach. Są momenty, gdy ogromnie im zazdroszczę tej swobody i pasji, z jaką zdają się czerpać z życia pełnymi garściami.
Skandynawskie hygge, lagom, hvile
Skandynawowie słyną z zamiłowania do umiaru, porządku i minimalizmu. Ich sposoby na radość i przyjemność są bardzo różnorodne, chociaż mają wiele punktów wspólnych i razem mogą stworzyć kompleksowy przepis na dobre życie. Hygge to filozofia, która miała swoje początki w Danii. Stawia na zapewnianie sobie komfortu fizycznego i psychicznego oraz na cieszenie się z drobnych przyjemności, o które możemy się zatroszczyć się każdego dnia. Takimi małymi przyjemnościami mogą być zarówno spotkania rodzinne, jak i wieczory z książką i kubkiem kakao w ręku. Nie chodzi o otaczanie się kolejnymi przedmiotami, a raczej o chwile, nastrój, dbanie o siebie. Lagom to szwedzkie określenie, pod którym kryje się pochwała umiaru, życia w równowadze, blisko natury. Kluczem do szczęścia ma być podejmowanie właściwych wyborów życiowych, unikanie skrajności i „wyścigu szczurów”, docenianie tego, co mamy i co jest naszym udziałem w danej chwili. Z kolei hvile jest norweską sztuką leniuchowania i odpoczywania, bez wyrzutów sumienia, z umysłem oczyszczonym z natłoku spraw i zmartwień, w spokojnym, uporządkowanym, przytulnym otoczeniu.
Wschodnie mindfulness
Praktyki mindfulness w dużej mierze opierają się na filozofii wschodniej, która jeszcze inaczej niż dotąd wymienione podejścia ujmuje sztukę dobrego życia, podkreślając rolę zakotwiczenia w tu i teraz, akceptującej obecności, uważności i współczucia. Jest w tym spojrzeniu na życie dużo miejsca na relacje, miłość do siebie i do świata. Nie mówi się o osiągnięciach i pieniądzach, za to mówi się o życiowej mądrości, spokoju, harmonii. W naszej kulturze idea uważnego życia bywa często ujmowana w kategorie rozwoju osobistego lub zwiększania własnej produktywności, efektywności swoich działań. Tymczasem może być tak, że praktyka uważności doprowadzi nas właśnie do porzucenia dotychczasowego sposobu funkcjonowania i zrezygnowania z prób maksymalizowania swojej efektywności. Zamiast tego postanowimy po prostu żyć i pozwolimy sobie płynąć z nurtem chwili obecnej.
Jestem głęboko przekonana, że nie ma jednej, właściwej drogi do radości i szczęścia. W każdej kulturze ludzie szukają ich trochę gdzie indziej i trochę gdzie indziej je znajdują. Czy coś we mnie drgnęło podczas czytania o jakimś konkretnym zwyczaju, filozofii życia? Ja, pisząc ten artykuł, miałam łzy wzruszenia w oczach, gdy wspominałam o tańcu i muzyce krajów Ameryki Łacińskiej. Może każdy z nas jest w stanie ten przepis stworzyć sam dla siebie, próbując różnych „składników” i dodając je do siebie – do skutku?
Learn More

Ja i moje ciało
Nasze ciało to najbardziej dostępny nam obiekt w świecie fizycznym. Jest z nami przez cały czas i może wydawać się, że z biegiem czasu znamy je coraz lepiej. Może to być prawda, ale znać swoje ciało to jeszcze nie wszystko. Można swoje ciało traktować jak przyjaciela, o którego chcemy się troszczyć i który troszczy się o nas, ale można też widzieć w swoim ciele swojego wroga. A jeżeli nie wroga, to kogoś, kogo trzeba naprawić, zmienić, aby był w ogóle wart czasu, wysiłku i akceptacji…
Ciało: przyjaciel, wróg czy obcy?
W pewnym sensie nasza postawa wobec naszego ciała odzwierciedla naszą postawę wobec nas samych. Nasze ciało jest częścią naszej tożsamości, naszego Ja. Możemy wobec niego żywić bardzo różne uczucia, od czułości i dumy, przez obojętność, aż po wstyd, lęk, wstręt, nienawiść. Niestety, jak możemy się domyślać, zdecydowanie częściej u ludzi spotykamy negatywną postawę wobec własnego ciała. Na skraju tego kontinnum postaw możemy umieścić tak negatywną postawę wobec ciała, że prowadzi ona do zaburzeń odżywiania i aktów samoagresji. U niektórych osób zobaczymy postawę zaniedbywania swojego ciała, obojętności wobec jego potrzeb i reakcji. Najbardziej zdrowa i pozytywna jest postawa nieoceniająca i akceptująca, łącząca się z zaufaniem do ciała, rozpoznawaniem jego potrzeb i wychodzeniem im naprzeciw.
Ja doznające i Ja obserwujące
Doświadczamy swojego ciała na dwa sposoby: jako żywego organizmu, którym jesteśmy i jako obiektu, który możemy obserwować i który mogą zobaczyć inni ludzie. Ten pierwszy sposób doświadczania ciała jest dostępny tylko dla nas: nikt nie jest w stanie „poczuć” naszego organizmu od wewnątrz, tak jak my go czujemy. Drugi sposób jest dostępny też dla innych, czasami nawet bardzo szczegółowo (chociażby lekarz na USG jest w stanie „zajrzeć” do wnętrza naszego organizmu; może je zobaczyć, ale nie może go przeżywać!). Niestety tutaj pojawia się kolejny problem, z jakim zmagamy się w dzisiejszych czasach, a mianowicie zdecydowanie za bardzo skupiamy się na ciele jako obiekcie, które ma się w określony sposób prezentować. Badania dowodzą (i być może zabrzmi to stereotypowo), że kobiety częściej niż mężczyźni widzą swoje ciało bardzo fragmentarycznie, dostrzegając niedoskonałości poszczególnych jego elementów: twarzy, włosów, brzucha, nóg… Mężczyźni natomiast wprawdzie odbierają swoje ciało w bardziej całościowy sposób niż kobiety, ale również często bywają z niego niezadowoleni jako ze zbyt mało umięśnionego i sprawnego, zbyt drobnego itp. Możemy powiedzieć, że w umysłach większości z nas istnieje obraz „ciało idealnego”, do którego dążymy, ale i „ciała odrzucanego”, którego chcemy się pozbyć. Warto jednak zaakceptować swoje ciało takim, jakim jest tu i teraz, w chwili obecnej, a jednocześnie skupić się bardziej na doświadczaniu i przeżywaniu, niż na ocenianiu i oglądaniu swojego ciała.
Na granicy skóry i powietrza
Mamy swoje granice. Nasze ciało ma swoje granice. Podstawową granicą naszego ciała jest skóra. To tu spotyka się nasz organizm ze światem zewnętrznym. Świat zewnętrzny ma dostęp do nas, ale możemy nad tym sprawować kontrolę. Możemy sprawować kontrolę nad tym, w jakiej się znajdziemy sytuacji i czy będziemy się czuć w niej komfortowo – psychicznie i cieleśnie. Czasami nasze ciało daje nam sygnały, których możemy nie odczytywać. Może przekazywać nam coś przez ból głowy, napięcie mięśniowe, ból brzucha, wymioty… Ono zazwyczaj bardzo szybko orientuje się, że coś jest nie tak, że dzieje się coś, czego nie chcemy, co nam się nie podoba. Bywa, że my sami nie zdajemy sobie z tego sprawy i przypisujemy te objawy chorobie. Ma to miejsce w przypadku tak zwanych somatyzacji: gdy jakiś problem, konflikt psychiczny objawia się w postaci doznań, objawów cielesnych. Na przykład gdy nie wyrażamy swoich emocji, zwłaszcza tych negatywnych, tylko próbujemy zatrzymać, „zdusić” je w sobie, to i tak „wychodzą” one na światło dzienne w formie somatyzacji.
Rozumieć i kochać swoje ciało
Mimo, że media społecznościowe mają udokumentowany, negatywny wpływ na postrzeganie przez nas własnego ciała, to coraz częściej możemy natrafić w nich na komunikaty typu „zaakceptuj swoje ciało”, „pokochaj siebie”! Nie jest to takie proste, a hasła stały się z biegiem czasu trochę pozbawione głębszego znaczenia. Może warto jednak spróbować dotrzeć do tego, jakie mogłyby one mieć znaczenie dla nas, czy mogłyby rzeczywiście wnieść jakąś zmianę do naszego życia i postrzegania własnego ciała?
Ostatnio sporo myślałam nad różnicą pomiędzy dbaniem o swoje ciało z uwzględnianiem jego potrzeb a dbaniem o nie na siłę, bez uwzględniania jego potrzeb. Jest wiele zachowań (zdrowotnych, upiększających, podnoszących komfort), jakie podejmujemy codziennie dla dobra swojego ciała, czasem ze względu na swoje preferencje, a czasami ze względu na jakiś trend, modę. Czy jednak dajemy sobie jakąkolwiek przestrzeń, by odczytywać rzeczywiste potrzeby swojego ciała; sygnały, jakie ono nam wysyła? Związane z głodem, pragnieniem, sennością, bólem, niewygodą, zmęczeniem… a czasami nawet ochotą na jakiś konkretny rodzaj pożywienia? (często związaną z jakimś niedoborem w organizmie!). A może nad te sygnały przedkładamy przyjęte przez siebie założenie, że musimy pracować tyle i tyle godzin, spać od tej do tej, zjeść to i to… w jaki sposób zadbamy lepiej o swój organizm: poznając go i podążając za jego potrzebami, czy wtłaczając go w ramy odgórnych wytycznych i ustalonych przez siebie zasad?
Learn More
Gdzie ten seks? Mamy globalny kryzys
Od rewolucji seksualnej minęło już ponad pół wieku. Jesteśmy coraz lepiej wyedukowani w zakresie zdrowia seksualnego i coraz bardziej przyzwyczajamy się do tego, że o seksie się mówi, seks się pokazuje, seksu się nie wstydzi… i coraz częściej się go po prostu nie uprawia. Jak to się dzieje, że w czasach, gdy mamy najwyższą świadomość seksualną w porównaniu do poprzednich pokoleń, gdy mamy mnóstwo specjalistów, wiedzy, książek i gadgetów, zaczynamy coraz bardziej zaniedbywać seks i odsuwać go na coraz dalszy plan w naszym życiu?
Nasi dziadkowie uprawiali seks częściej?
Niestety, coraz częściej mówi się o tym, że osoby z tzw. pokolenia milenialsów, urodzeni w latach 80. i 90., uprawiają seks rzadziej niż ich rodzice i dziadkowie. Tendencja jest spadkowa i dotyczy coraz większej liczby osób z różnych krajów świata. Brzmi to trochę nieprawdopodobnie, bo przecież teraz seks mamy wszędzie, we wszelkich możliwych odmianach, dostępny właściwie od ręki i bez tabu. Skąd zatem taki trend? Muszę powiedzieć, że jako przedstawicielka wspomnianego pokolenia w ogóle nie dziwię się coraz bardziej alarmującym statystykom. My, milenialsi, zaczynamy myśleć o swojej karierze jako bardzo młodzi ludzie. Chcemy być kimś, zarabiać dużo, zajmować liczące się stanowisko, osiągnąć sukces, dojść do niego ciężką pracą i siłą woli. Do tego treningi, siłownia, zdrowy, usystematyzowany tryb życia. Spotkania ze znajomymi, imprezy, życie towarzyskie. No i oczywiście w tym wszystkim – randki, związki, które też chcemy, aby się „udawały”. Były „instagramowe”, satysfakcjonujące, a może i budzące zazdrość… Coraz częściej patrzymy na swoje życie w kategoriach sukcesu, porażki, efektywności, rozwoju, celów. Mamy terminarze, smartwatche, aplikacje monitorujące nasz tryb życia; mamy swoje starannie wypracowane nawyki, które mają doprowadzić nas na sam szczyt. Ku szczęściu i wysokiej samoocenie. Wspinamy się więc na ten szczyt, coraz bardziej przemęczeni i wypaleni…
Gdzie w tym wszystkim seks?
Skoro na inne sfery życia, to także na seks patrzymy coraz częściej jako na obszar, który wymaga kontroli, realizowania pewnych celów, osiągania dobrych rezultatów. Przygotowując się do napisania tego tekstu przeczytałam szereg artykułów i przesłuchałam kilka audycji o życiu seksualnym Polaków. W jednej z nich seksuolog stwierdził, że gdy chcemy uprawiać seks o godzinie 21, to dobrze zacząć myśleć o tym już o 18, wziąć kąpiel, odstresować się, aby było nam po prostu przyjemniej, a może i zacząć grę wstępną, być blisko z partnerem. Pomyślałam sobie – „no jasne!” Dotarło do mnie, jak nierealistycznie w mojej głowie brzmi wygospodarowanie na seks 3 czy 4 godzin jednego dnia. Podejrzewam, że sporo osób mogłoby mieć podobną reakcję… No bo jak? Jak zmieścić to w planie dnia? Wielu z nas żyje z zegarkiem na jednej ręce, terminarzem w drugiej i pracuje już nie 8, a koło 10 godzin na dobę. Jesteśmy stale zmęczeni, niedospani, zestresowani, a czasami wręcz balansujemy na skraju wyczerpania. Wygospodarowanie nawet kwadransa na seks tak, by mieć w tym czasie wolną od zmartwień głowę, odstresować się i nie rozpraszać, graniczy często z cudem.
Co mamy, czego nam brakuje
Życie erotyczne poprzednich pokoleń nie było ani idealne, ani sielankowe. Nadal pokutuje w polskim społeczeństwie brak odpowiedniej edukacji seksualnej, awersja do seksu jako do czegoś grzesznego, tabu masturbacji, omijanie specjalistów zdrowia seksualnego szerokim łukiem i unikanie tematu seksu w rodzinach, chociażby w relacjach rodziców i dzieci. Z jednej strony te problemy są nadal aktualne, a z drugiej strony jest już dużo lepiej niż kiedyś. Oprócz tego znamy dzisiaj nieporównanie więcej sposobów na przeżycie rozkoszy zarówno z partnerem, jak i samemu: różne rodzaje seksu, techniki masturbacji, pozycje, sposoby stymulacji stref erogennych; szeroka gama produktów erotycznych, technik masażu erotycznego, techniki tantryczne… do tego jeszcze możliwości, które dają nowe technologie. Mamy również różne metody antykoncepcji i coraz szerszą wiedzę na ich temat. Zdajemy sobie sprawę, że nasza sytuacja jest pod wieloma aspektami lepsza niż sytuacja naszych rodziców i dziadków. Ale czy potrafimy szczerze, sami przed sobą przyznać, że trochę się w tym jednak pogubiliśmy? W końcu większość z nas c h c e udanego życia seksualnego. A tymczasem… zbyt rzadko udajemy się ze swoimi problemami do specjalisty. Zbyt rzadko rozmawiamy z naszymi partnerami o wzajemnych oczekiwaniach, potrzebach, fantazjach seksualnych, ale również dotyczących seksu lękach i trudnościach. Zbyt rzadko znajdujemy przestrzeń na seks, wolną od natłoku codziennych spraw i obowiązków, stresu. Nasz organizm nie jest maszyną, nie będzie „działał” na zawołanie, na już, do tego zestresowany i niewypoczęty. Niektórzy upatrują ratunku w lekach na potencję i różnego rodzaju „sztuczkach” zwiększających libido, ale czy to o to tak naprawdę chodzi w ars amandi (łac. „sztuce miłosnej”)?
Slow life, slow sex…
Przede wszystkim, seks to nie wyścig po laury. Nie da się jego jakości zmierzyć sprawnością ciała, częstością i długością stosunków, ilością orgazmów. Im większą presję na siebie nakładamy, im większe są nasze oczekiwania, by było idealnie i zawsze się udawało, tym tak naprawdę mniejsza szansa na głęboką satysfakcję. Seks to bliskość i intymność, a tymczasem w pędzącym świecie coraz mniej jest na nie przestrzeni. Seks to bycie tu i teraz, nieosądzanie, doświadczanie. Mimo rozkwitającego ruchu body-positive, który promuje pozytywne i akceptujące podejście do własnego ciała, wciąż mamy wiele kompleksów i czujemy się niewystarczająco atrakcyjni. Jak mamy doświadczać przyjemności, gdy pochłaniają nas myśli o tym, jak wypadamy, jak wyglądamy, czy na pewno wszystko w naszym ciele „dobrze działa”?
Dobry seks potrzebuje czasu i przestrzeni w waszym życiu. Potrzebuje naszego świadomego zaangażowania i dbałości. Potrzebuje być wysoko na naszej liście priorytetów. Być może potrzebuje zmian w stylu i filozofii życia…
Na koniec kilka inspiracji pochodzących z koncepcji o nazwie Good Enough Sex Model (ang. „model wystarczająco dobrego seksu”) autorstwa Metz i McCarthy:
1. Miej realistyczne oczekiwania wobec życia seksualnego.
2. Poznaj swoją seksualność. Nie porównuj się z innymi. Jesteś niepowtarzalny – twoja seksualność również.
3. Zaakceptuj, że seks będzie zmieniał się wraz z wiekiem i stażem relacji.
4. Pamiętaj, że satysfakcja seksualna to coś więcej niż sprawność genitaliów i orgazm.
5. Nie bój się eksperymentować, próbować nowych rzeczy. Rozbuduj z partnerem repertuar pieszczot.
6. Dbajcie o pożądanie w waszej relacji.
7. Seks potrzebuje współpracy. Dbajcie o relację, rozmawiajcie, komunikujcie swoje potrzeby i obawy. Szanujcie swoje granice. Nie naciskajcie ani na siebie samego, ani na drugą osobę.
8. Edukuj się. Seks ma wiele korzyści dla zdrowia, ale są zasady, których dobrze jest przestrzegać i rzeczy, których należy unikać.
9. Pielęgnuj w sobie poczucie zasługiwania na przyjemność seksualną.
Punkt 10. dodaję od siebie – nie bój się wizyt u specjalistów – psychologów, psychoterapeutów, seksuologów… Nie zamartwiaj się, jeżeli nie wszystko idzie po twojej myśli. Przepracowanie pewnych trudności wymaga czasu i wysiłku. Warto!

Czego pragnie nasze „wewnętrzne dziecko”?
“Sposób, w jaki mówimy do naszych dzieci, staje się ich wewnętrznym głosem.” (Peggy O’Mara)
Czym lub kim jest „wewnętrzne dziecko”, o którym tak dużo dzisiaj mówimy? Jest to określenie ukute w ramach psychologii popularnej, występuje w wielu poradnikach psychologicznych, artykułach poppsychologicznych i mowie potocznej. Jednak zasadniczo ani psychologia akademicka, ani psychoterapia nim się nie posługują, ponieważ unikają prostych rozwiązań, przepisów, etykietek i ogólnie rzecz biorąc – jednowymiarowości, a termin ten wraz z nadawanym mu powszechnie znaczeniem stanowi spore uproszczenie. Jednak oczywiście nie jest całkiem pozbawiony sensu. Można nadać mu głębokie znaczenie, gdy przyjrzymy się, co może on oznaczać w perspektywie psychologicznej i psychoterapeutycznej.
Małe dziecko nie ma jeszcze umiejętności rozróżniania swoich stanów emocjonalnych, rozumienia ich i radzenia sobie z nimi. Potrzebuje dorosłego, który rozpozna jego emocje, pomoże mu je nazwać i wskaże sposób regulowania ich. Dorosły ma zadanie „kontenerować” emocje dziecka, „pomieszczać je” w sobie, to znaczy przyjmować, akceptować i wspierać dziecko w wyrażaniu ich, nawet gdy dziecko robi to jeszcze w bardzo mało dojrzały, a może nawet społecznie nieakceptowany sposób. Oczywiście ważne jest, by jednocześnie uczyć dziecko takich sposobów wyrażania emocji, które nie naruszają granic innych osób i pewnych podstawowych norm społecznych. Dziecko stopniowo uczy się, jak może samo regulować swoje emocje i „pomieszczać” je w sobie, dawać sobie ukojenie w bólu, smutku i lęku w zdrowy sposób. Osoby dorosłe, które nie wykształciły w pełni tej umiejętności, posługują się często niefunkcjonalnymi, szkodliwymi dla siebie sposobami „radzenia sobie” z emocjami: kompulsywnym wykonywaniem różnych czynności, niedojrzałymi mechanizmami obronnymi, np. wyparciem, zaprzeczeniem; mogą sięgać po używki, wpadać w uzależnienia.
Gdy jako dziecko otrzymujemy prawo do wyrażania wszystkich emocji, uczymy się, że każdą z nich można przeżywać, nie trzeba ich ukrywać. Z kolei jeżeli rodzic czuje się zagrożony emocjami dziecka i wyraża dezaprobatę dla np. złości lub smutku, dziecko często zaczyna te uczucia głęboko ukrywać, by chronić swoją relację z rodzicem. Wówczas relacja rodzica z dzieckiem staje się jakby warunkowa – „jeżeli ty nie będziesz się złościć, to będę blisko, będę cię kochać, akceptować i wspierać, ale jeżeli się zezłościsz, odsunę się i stracisz mnie”. Później w życie dorosłe można wejść z przekonaniem, że pewnych emocji nie należy wyrażać, by nie stracić kogoś bliskiego oraz z przekonaniem, że miłość jest warunkowa.
Podobnie może być z wymaganiami kierowanymi do dziecka przez rodziców. Jeżeli dziecko uczy się, że będzie akceptowane i kochane tylko wtedy, gdy będzie sobie radzić, osiągać sukcesy, mieć osiągnięcia w konkretnej dziedzinie, to w dorosłym życiu bardzo możliwe, że będzie powtarzać sobie: „Nie udało ci się to. Jesteś nic nie wart!”, Nie umiesz wykonać najprostszego zadania”. Czasami rodzice wprost mówią dziecku różne rzeczy. Jeżeli dziecko odbiera od rodziców przekazywany wprost lub nie wprost komunikat, że rodzice nie akceptują go w pełni, nie kochają lub kochają warunkowo, a może nawet nienawidzą, zaczyna czuć się tak naprawdę niegodne miłości i akceptacji. Dziecko upatruje winy w sobie, nie w rodzicach – ma potrzebę utrzymania pozytywnego wizerunku rodziców, nie jest w stanie wytłumaczyć sobie, że podejście rodziców może wynikać np. z ich własnych problemów psychicznych, emocjonalnych. Taka interpretacja i inny sposób rozumienia sytuacji z dzieciństwa może stopniowo przyjść w wieku dojrzewania, a pełne zrozumienie następuje w dorosłości, gdy samemu podejmujemy role partnera, rodzica. Jednocześnie właśnie wtedy nasze trudności emocjonalne mające źródło w dzieciństwie mogą się nasilić. Warto w takiej sytuacji podjąć psychoterapię, by dostrzec, w jaki sposób wydarzenia z przeszłości wpływają na nasze obecne, dorosłe życie, by zrozumieć nasze nieuświadamiane mechanizmy myślenia i odczuwania oraz wyjść na spotkanie naszym wczesnodziecięcym niezaspokojonym potrzebom, pragnieniom, zranieniom.
Czym lub kim zatem jest nasze „wewnętrzne dziecko”? Przede wszystkim nosimy w sobie pewne pragnienia i potrzeby, które mogły nie zostać zaspokojone w dzieciństwie, np. potrzebę bezwarunkowej miłości, akceptacji, poczucia bezpieczeństwa. Wiążą się z nimi pewne podstawowe lęki, takie jak np. lęk przed odrzuceniem. Również we wczesnych latach naszego życia mają swój początek trudności związane z samoukojeniem, brak umiejętności przeżywania negatywnych emocji w sposób, który nas nie wyniszcza, a często wręcz wzmacnia. Czasem mówi się, że nasze „wewnętrzne dziecko” jest „przerażone”, „opuszczone”, „płaczące”, „chowa, ukrywa się, wycofuje”. Jest w nas coś, co – nieraz niedostrzegalnie i bezgłośnie – woła o miłość, o akceptację, o bliskość. Jednocześnie boi się zranienia, opuszczenia, samotności. Spotkanie z niezaspokojonymi potrzebami z dzieciństwa może być bolesne. W końcu jesteśmy już dorośli i nie ma możliwości przeżycia dzieciństwa raz jeszcze. W każdym z nas pozostają jakieś zranienia. Możemy jednak powiedzieć swojemu „wewnętrznemu dziecku” – samemu sobie: „Widzę cię. Widzę, że potrzebujesz miłości i ciepła, chcesz być kochany/a za to, kim jesteś i nie bać się opuszczenia. Świat nie jest idealny, wiele rzeczy nie jest pewnych, ludzie nie są idealni i przychodzą momenty zawodu, frustracji. Nie jestem już dzieckiem, ale jestem dorosłym, który może dbać o własne potrzeby, kochać i być kochanym. Nie bój się, bo gdy ktoś odchodzi lub cię rani, nie oznacza to, że jesteś niewart miłości.”
Learn More
Rodzinne wyzwania
Z okazji Międzynarodowego Dnia Rodziny chcielibyśmy zaprosić Was do refleksji na temat etapów życia rodziny i tego, jakie wyzwania współcześnie przed nią stoją. Obserwujemy wiele zmian w modelu i sposobie funkcjonowania współczesnej rodziny. Coraz większa ilość par decyduje się na związki nieformalne, tak zwane małżeństwo dwu-karier, emigrację zarobkową czy różnorodne alternatywne formy życia rodzinnego. Zwiększa się ilość rozwodów, ponieważ zmieniają się priorytety – coraz częściej chcemy być w związku pod warunkiem, że czerpiemy z niego satysfakcję i poczucie szczęścia. Małżeństwo samo w sobie nie jest już tak ważną wartością, partnerzy nie chcą się zmuszać do trwania w relacji, jeżeli przestała im ona odpowiadać. Jednocześnie chcą dać swoim dzieciom to, co najlepsze i zadbać o ich rozwój, dlatego też w swoich nowych związkach po rozwodzie starają się budować od nowa życie rodzinne i bliskie relacje.
Fazy życia rodziny
W tym miejscu warto podkreślić, że chcielibyśmy Was zaprosić do refleksji bez oceniania jakichkolwiek wyborów dokonywanych przez innych ludzi. Psychologia opisuje kilka ogólnych faz życia rodziny, które mogą się wydawać dosyć mocno tradycyjne i nieuwzględniające przemian, jakie następują w społeczeństwie. Chciałabym je jednak przytoczyć ze względu na to, że niezależnie od tego, czy para decyduje się na tradycyjne zaręczyny, ślub i dzieci, czy też nie, wielu ludziom mogą towarzyszyć na konkretnym etapie ich życia i związków podobne wątpliwości, dylematy i wyzwania.
Zatem poniżej znajdziecie pewną propozycję podziału życia i rozwoju rodziny na etapy wraz z listą pytań, które mogą okazać się istotne, a może nawet kluczowe, na danym etapie. Być może będą one dla Was inspiracją na co zwrócić uwagę, o czym warto porozmawiać z partnerem i jakimi kwestiami się w Waszej rodzinie teraz zaopiekować.
1. Narzeczeństwo
– Jak być blisko, a jednocześnie pozostać sobą? Jak wspólnie realizować cele każdego z nas?
– Jak chcemy, aby wyglądał nasz związek? Jakie wspólne cele i plany chcemy sobie wyznaczyć?
– Jaki udział w naszym życiu chcemy, by mieli nasi rodzice? Jak układać relacje z nimi, by mieli świadomość, że partner jest teraz najważniejszy w naszym życiu, ale że na nich również nam bardzo zależy?
2. Wczesny okres małżeństwa (para bez dzieci)
– Gdzie chcemy zamieszkać, jaki tryb życia chcemy prowadzić?
– Jakie nowe zwyczaje, rytuały chcemy wprowadzić jako „świeżo upieczone” małżeństwo, a jakie rzeczy chcemy zachować z okresu narzeczeństwa?
– Jak układać relacje z rodzicami i teściami, aby były one dobre i bliskie, ale jednocześnie byśmy czuli, że jesteśmy od nich niezależni i podejmujemy własne decyzje?
– Jak wspólnie gospodarować finansami?
– Jak łączyć pracę i życie osobiste, by mieć czas dla siebie nawzajem?
– Kiedy i czy w ogóle zdecydować się na dziecko/dzieci?
3. Małżeństwo z małym dzieckiem/dziećmi (do 6. roku życia najstarszego dziecka)
– Jak chcemy wychować swoje dzieci? Jakie wartości chcemy im przekazać? Jakie zasady chcemy, aby obowiązywały w naszej rodzinie?
– Jak pogodzić rolę partnera i rolę rodzica?
– W jaki sposób podzielić się z partnerem obowiązkami domowymi, rodzicielskimi?
– Jak zachować balans między życiem rodzinnym i zawodowym?
4. Rodzina z dzieckiem/dziećmi w wieku szkolnym
– Jak pomóc dzieciom usamodzielniać i uniezależniać się, jednocześnie wspierając je i pielęgnując wzajemne relacje?
– Jak nauczyć dziecko odpowiedzialności za siebie i innych?
– Jak zachować balans między realizowaniem swoich własnych potrzeb a wychodzeniem naprzeciw potrzebom dziecka/dzieci i partnera?
5. Rodzina z dorosłym dzieckiem/dziećmi
– Jak poradzić sobie z syndromem „pustego gniazda”?
– W jakim stopniu uczestniczyć w życiu dorosłych dzieci i często także – ich dzieci, a naszych wnuków?
– Jak ułożyć sobie wspólne życie na nowo, gdy z powrotem jesteśmy w domu we dwójkę z partnerem, bez naszych dzieci?
6. Emerytura
– Jakie nowe cele przyjąć, gdy nie wychowujemy już swoich dzieci i nie pracujemy zawodowo, za to mamy więcej czasu dla siebie?
– Jak pogodzić się z przemijaniem, chorobą, starością i z tym, że w końcu przyjdzie pora na ostateczne pożegnanie się z partnerem, dziećmi?
Czy któreś z przedstawionych tutaj pytań i dylematów wydaje ci znajome, bliskie? Czujesz, że stoją przed tobą wyzwania związane z jednym z powyższych etapów życia rodziny? Jeżeli potrzebujesz wsparcia i rozmowy na ten temat, zapraszamy na konsultacje psychologiczne i konsultacje psychoterapeutyczne w Promenie. Rozmowa z psychologiem czy psychoterapeutą może pomóc uświadomić sobie, jakich problemów doświadczamy, ale także – jakie posiadamy zasoby, które mogą pomóc nam się z tymi problemami i wyzwaniami zmierzyć.
Learn More
SYNDROM GOTUJĄCEJ SIĘ ŻABY
O syndromie gotującej się żaby wspomina się często w kontekście związków, relacji rodzinnych, pracy czy przyjaźni. Syndrom ten został opisany przez francuskiego filozofa i pisarza, Oliviera Clarka. Żaba ma umiejętność dostosowywania temperatury swojego ciała do temperatury otoczenia. Jeżeli wrzuciłoby się ją do garnka z wrzącą wodą, od razu by wyskoczyła. Jednak jeżeli znajdzie się w garnku z zimną wodą, która będzie bardzo powoli podgrzewana, żaba zacznie dostosowywać się do stopniowo coraz wyższej temperatury. Zużyje na to całą swoją energię. Kiedy woda stanie się wrząca, a żaba zacznie się gotować, nie będzie już miała sił, aby uciec – i umrze.
Stopniowo zwiększająca swoją temperaturę woda symbolizuje nasze otoczenie, które sprawia, że „naginamy się” do niesprzyjających nam warunków i krok po kroku przesuwamy nasze granice. Zgadzamy się na kolejne ustępstwa i zużywamy energię, by jakoś funkcjonować, odnajdywać rozwiązania, wypierać lub zagłuszać swoje prawdziwe uczucia. Nie zauważamy zmian, jakie w nas następują. Zaczyna gdzieś głęboko w nas wzbierać złość, frustracja, rozpacz, poczucie pustki i wypalenia. Mogą one powodować ból i dolegliwości ciała, długotrwały stres, nieokreślony lęk i niepokój. W syndromie gotującej się żaby istotne jest to, że żabę zabija nie woda, a brak decyzji, by ratować się, póki są siły i czas.
Z toksycznej sytuacji, relacji, otoczenia bardzo często niesamowicie trudno jest się wyrwać. Znajdujemy wiele argumentów, by tego nie robić. Poświęcamy się w nadziei, że w końcu przyjdzie nagroda; z przekonania, że tak właśnie należy postąpić; z braku nadziei na istnienie lepszego rozwiązania. Mówimy sobie „jeszcze tylko tydzień, miesiąc, rok…”, „tak się staram, że w końcu musi być lepiej”, „jakoś wytrzymam!”. Nie dostrzegamy, gdy nasza energia zbliża się do wyczerpania i coraz bardziej tkwimy w marazmie, bezruchu; bezradni, bezsilni i przekonani, że nic nie jesteśmy w stanie zmienić. Pozbawieni optymizmu, nadziei, radości życia, marzeń, odwagi.
Celowo nie opisuję syndromu gotującej się żaby z naciskiem na związki czy życie zawodowe, ponieważ uważam, że warto dzisiaj spojrzeć na niego w kontekście kryzysu humanitarnego wywołanego wojną w Ukrainie. Raczej jeszcze nie dziś ani nie jutro dotknie nas syndrom gotującej się żaby. W końcu dotyczy on sytuacji rozwijających się w dłuższym okresie czasu – wolno, ale systematycznie. Stopniowe rezygnowanie ze swojego komfortu psychicznego i fizycznego, przesuwanie swoich granic, ignorowanie swoich uczuć i spychanie swoich potrzeb na coraz dalszy plan. Może warto szczerze odpowiedzieć sobie na pytania: czy nie rzuciłem/-em się w wir działania i pomocy, ignorując swoje potrzeby, uczucie zmęczenia, wypalenia, stresu, lęku? Czy tworzę sobie przestrzeń na pielęgnowanie relacji i dbanie o siebie oraz o to, co sprawia mi radość, nadaje mojemu życiu sens, dodaje mi skrzydeł? Czy może odmawiam sobie tych rzeczy, bo wydaje mi się, że obecnie „są dużo ważniejsze sprawy” i priorytetem jest, by pomagać, dając z siebie wszystko? Może poddaję się presji otoczenia; czuję, że będę „złym człowiekiem”, „egoistą”, jeżeli będę dbać o siebie, gdy tyle osób zostało pozbawionych swojego dotychczasowego życia, straciło najbliższych, domy, pracę?…
To pułapka, której można nie zauważyć. „Jeszcze tylko tydzień, miesiąc, rok…” – a przecież nie wiemy, kiedy to się skończy, osób potrzebujących pomocy będzie z pewnością wciąż przybywać. Przyjdą mrożące krew w żyłach wiadomości, a może i bezpośrednie zagrożenia… KTO przeżyje za nas nasze życie, jeżeli my damy za wygraną? Kto będzie walczyć o nasze potrzeby? Czy ktoś przyjdzie NAM z pomocą, by uratować nas od rosnącej frustracji, złości, gniewu, agresji, nienawiści, które mogą w nas kiełkować powoli i niezauważalnie, dzień za dniem, głęboko pod powierzchnią, podczas gdy my będziemy rezygnować ze swoich kolejnych potrzeb, granic, z radości życia? Jak zdołamy pomóc innym podnieść się po przeżytej traumie, wziąć sprawy w swoje ręce i patrzeć z nadzieją w przyszłość, gdy sami stracimy siły, nadzieję i poczucie, że trzymamy w rękach ster naszego życia?
SYNDROM GOTUJĄCEJ SIĘ ŻABY
O syndromie gotującej się żaby wspomina się często w kontekście związków, relacji rodzinnych, pracy czy przyjaźni. Syndrom ten został opisany przez francuskiego filozofa i pisarza, Oliviera Clarka. Żaba ma umiejętność dostosowywania temperatury swojego ciała do temperatury otoczenia. Jeżeli wrzuciłoby się ją do garnka z wrzącą wodą, od razu by wyskoczyła. Jednak jeżeli znajdzie się w garnku z zimną wodą, która będzie bardzo powoli podgrzewana, żaba zacznie dostosowywać się do stopniowo coraz wyższej temperatury. Zużyje na to całą swoją energię. Kiedy woda stanie się wrząca, a żaba zacznie się gotować, nie będzie już miała sił, aby uciec – i umrze.
Stopniowo zwiększająca swoją temperaturę woda symbolizuje nasze otoczenie, które sprawia, że „naginamy się” do niesprzyjających nam warunków i krok po kroku przesuwamy nasze granice. Zgadzamy się na kolejne ustępstwa i zużywamy energię, by jakoś funkcjonować, odnajdywać rozwiązania, wypierać lub zagłuszać swoje prawdziwe uczucia. Nie zauważamy zmian, jakie w nas następują. Zaczyna gdzieś głęboko w nas wzbierać złość, frustracja, rozpacz, poczucie pustki i wypalenia. Mogą one powodować ból i dolegliwości ciała, długotrwały stres, nieokreślony lęk i niepokój. W syndromie gotującej się żaby istotne jest to, że żabę zabija nie woda, a brak decyzji, by ratować się, póki są siły i czas.
Z toksycznej sytuacji, relacji, otoczenia bardzo często niesamowicie trudno jest się wyrwać. Znajdujemy wiele argumentów, by tego nie robić. Poświęcamy się w nadziei, że w końcu przyjdzie nagroda; z przekonania, że tak właśnie należy postąpić; z braku nadziei na istnienie lepszego rozwiązania. Mówimy sobie „jeszcze tylko tydzień, miesiąc, rok…”, „tak się staram, że w końcu musi być lepiej”, „jakoś wytrzymam!”. Nie dostrzegamy, gdy nasza energia zbliża się do wyczerpania i coraz bardziej tkwimy w marazmie, bezruchu; bezradni, bezsilni i przekonani, że nic nie jesteśmy w stanie zmienić. Pozbawieni optymizmu, nadziei, radości życia, marzeń, odwagi.
Celowo nie opisuję syndromu gotującej się żaby z naciskiem na związki czy życie zawodowe, ponieważ uważam, że warto dzisiaj spojrzeć na niego w kontekście kryzysu humanitarnego wywołanego wojną w Ukrainie. Raczej jeszcze nie dziś ani nie jutro dotknie nas syndrom gotującej się żaby. W końcu dotyczy on sytuacji rozwijających się w dłuższym okresie czasu – wolno, ale systematycznie. Stopniowe rezygnowanie ze swojego komfortu psychicznego i fizycznego, przesuwanie swoich granic, ignorowanie swoich uczuć i spychanie swoich potrzeb na coraz dalszy plan. Może warto szczerze odpowiedzieć sobie na pytania: czy nie rzuciłem/-em się w wir działania i pomocy, ignorując swoje potrzeby, uczucie zmęczenia, wypalenia, stresu, lęku? Czy tworzę sobie przestrzeń na pielęgnowanie relacji i dbanie o siebie oraz o to, co sprawia mi radość, nadaje mojemu życiu sens, dodaje mi skrzydeł? Czy może odmawiam sobie tych rzeczy, bo wydaje mi się, że obecnie „są dużo ważniejsze sprawy” i priorytetem jest, by pomagać, dając z siebie wszystko? Może poddaję się presji otoczenia; czuję, że będę „złym człowiekiem”, „egoistą”, jeżeli będę dbać o siebie, gdy tyle osób zostało pozbawionych swojego dotychczasowego życia, straciło najbliższych, domy, pracę?…
To pułapka, której można nie zauważyć. „Jeszcze tylko tydzień, miesiąc, rok…” – a przecież nie wiemy, kiedy to się skończy, osób potrzebujących pomocy będzie z pewnością wciąż przybywać. Przyjdą mrożące krew w żyłach wiadomości, a może i bezpośrednie zagrożenia… KTO przeżyje za nas nasze życie, jeżeli my damy za wygraną? Kto będzie walczyć o nasze potrzeby? Czy ktoś przyjdzie NAM z pomocą, by uratować nas od rosnącej frustracji, złości, gniewu, agresji, nienawiści, które mogą w nas kiełkować powoli i niezauważalnie, dzień za dniem, głęboko pod powierzchnią, podczas gdy my będziemy rezygnować ze swoich kolejnych potrzeb, granic, z radości życia? Jak zdołamy pomóc innym podnieść się po przeżytej traumie, wziąć sprawy w swoje ręce i patrzeć z nadzieją w przyszłość, gdy sami stracimy siły, nadzieję i poczucie, że trzymamy w rękach ster naszego życia?
Learn More
MIŁOŚĆ I ZWIĄZKI W „ERZE TINDERA”
Aplikacje randkowe stworzyły nam nowe, niezliczone możliwości znalezienia relacji, jakiej pragniemy, niezależnie od tego, czy szukamy przelotnego romansu, stałego związku czy po prostu chcemy poznawać nowych ludzi. Jednocześnie nawiązanie głębokiej, trwałej i znaczącej więzi wydaje się dzisiaj trudno osiągalne. Bardzo często naszym celem jest znaleźć partnera, który pasowałby do naszych wymagań. Jesteśmy usatysfakcjonowani tym, jak wygląda randkowanie i związki w „erze Tindera” czy też wciąż nam czegoś brakuje?
Entuzjaści i sceptycy
Znam osoby, które poznały się na Tinderze i teraz są ze sobą już od kilku lat, mają wspólne plany na przyszłość. Znam takie, które nie wierzą, że na Tinderze można znaleźć wartościową relację. Znam ludzi, którzy szukają od dłuższego czasu i są już trochę zniechęceni, ale wciąż mają nadzieję. Są i tacy, którzy entuzjastycznie podchodzą do możliwości, jakie dają aplikacje randkowe. Niektórzy widzą w nich ucieczkę od rzeczywistości, która nie spełnia ich oczekiwań. Sama zaliczam się do grupy nieco sceptycznej, jednak nie wykluczam, że może z tego wyjść coś dobrego. Jednocześnie czuję, że dosyć trudno, swipe’ując w lewo i w prawo, znaleźć osobę, z którą będzie można nawiązać naprawdę głęboką relację i z którą, być może, będzie się chciało spędzić życie. Cóż, nie każdy musi być stuprocentowym entuzjastą nowoczesnych technologii i cyfrowych rozwiązań w kwestii miłości i związków. Jednak myślę, że temat wart jest chwili refleksji, ponieważ bardzo dynamicznie kształtuje nasze podejście, wyobrażenia, oczekiwania. Poza tym, przecież nie tylko single korzystają z Tindera – robią to również osoby pozostające w związkach, małżeństwach. Aplikacja daje kuszącą obietnicę zachowania anonimowości, jeżeli tylko ktoś pragnie ją zachować. Stąd nie tylko znalezienie drugiej połówki, ale i zdrada stała się łatwiejsza niż przedtem.
„Tego kwiatu jest pół światu”
Po co zadowalać się jedną osobą, skoro jednocześnie możemy spotykać z wieloma ludźmi, z których każdy będzie miał do zaoferowania coś innego? Kiedy mamy tak duży wybór, zdecydowanie się na jedną osobę, jedną relację, wydaje się wyjątkowo trudne. Skąd mamy mieć pewność, że warto dla akurat tej osoby zrezygnować z innych, potencjalnych możliwości? Może znalazłby się ktoś, kto jeszcze bardziej odpowiada naszym wymaganiom i kryteriom, z kim by nam było jeszcze lepiej? Ktoś, przy kim byśmy bardziej realizowali swoje potrzeby i się spełniali życiowo? A może najlepszym wyjściem jest próbowanie wielu rzeczy, nie wchodząc zbyt głęboko w żadną relację?
Z pewnością ma to swoje plusy i minusy. Spotykanie się z wieloma osobami jednocześnie może dawać dużo satysfakcji i dreszczyk emocji. Jednak może być tak, że do nikogo tak naprawdę się nie zbliżamy, nie poznajemy nikogo głębiej, jedynie powierzchownie. Być może realizujemy w ten sposób jakieś swoje potrzeby, a inne pozostają niezaspokojone, chociażby potrzeba bliskości, zaufania komuś, oparcia się na kimś, otworzenia się przed kimś i zaoferowania mu tego samego…
Bliskość potrafi budzić lęk. Z jakichś powodów bronimy się przed nią, uciekamy. Zdarza się, że wmawiamy sobie, że jej nie potrzebujemy, gdy tak naprawdę potrzebujemy, ale boimy się. Wolimy ukryć się za murem samodzielności, niezależności. Budujemy wizerunek osoby, która dyktuje warunki, zdobywa. W rzeczywistości może być tak, że nie zbliżamy się do nikogo, bo obawiamy się, że ktoś nas zrani, opuści, zdradzi, nie odwzajemni naszych uczuć i pragnień. Że poczujemy się wówczas „niewystarczający” dla kogoś, na kim nam zależy, a nasza samoocena legnie w gruzach. Możemy również bać się utraty siebie, swojej tożsamości, tego, że druga osoba będzie chciała nam coś narzucić, że będziemy musieli zrezygnować z ważnych dla siebie planów, celów, przyzwyczajeń, pasji, relacji…
Być razem nie tracąc siebie
Coraz częściej stawiamy swoje potrzeby i plany na pierwszym miejscu. Oczekiwania innych wobec nas schodzą na dalszy plan. Chcielibyśmy, aby nasz partner dostosował się do nas, by związek nie zaburzał naszego trybu życia. Ktoś mógłby nazwać taką postawę egoistyczną, ale ma ona wiele plusów. Dobrze jest znać swoje priorytety i trzymać się ich. Oczekiwania innych wobec nas nie są tak ważne, jak nasze wewnętrzne potrzeby. Warto komunikować je partnerowi, możemy wówczas wychodzić sobie naprzeciw w kwestii realizowania indywidualnych potrzeb i celów. Oprócz celów indywidualnych pojawiają się także w związku wspólne cele. I te, i te są bardzo ważne. Oczywiście czasami mogą stać ze sobą w sprzeczności. Wówczas potrzebne są szczere rozmowy i bardzo możliwe, że także ustępstwa z każdej ze stron. Nie musi nas to przerażać – w końcu wszystko pozostaje naszą dobrowolną decyzją! Nikt nie może nas zmusić, abyśmy się poświęcali i rezygnowali z czegokolwiek. Możemy zadecydować, że to zrobimy, gdy stwierdzimy, że jest to koniecznie dla dobra związku i drugiej osoby, na której nam zależy.
Zamiast podsumowania – kilka kwestii, które warto mieć na uwadze, randkując, poznając ludzi, szukając miłości w „erze Tindera”:
- Idealny związek, który da nam wszystko, czego potrzebujemy i/lub który nie będzie wymagał wysiłku z naszej strony, nie istnieje.
- Jeżeli jestem w wielu relacjach na raz, może być tak, że żadnej z nich nie pogłębiam, w żadnej nie daję i nie otrzymuję prawdziwego wparcia, w żadnej nie doświadczam rzeczywistej bliskości.
- Warto zdawać sobie sprawę, jakiej relacji się poszukuje i komunikować to drugiej osobie. Sprawdźcie, czy macie podobną wizję waszej znajomości oraz czasu i zaangażowania, jakie chcecie w nią włożyć.
- Dobry, zdrowy związek nie polega na zlaniu się w jedno, a na utrzymywaniu harmonii między zależnością a niezależnością, jednością a odrębnością.
- Wszystko ma swój czas, a cierpliwość może się opłacić. Nie warto wchodzić w relacje na siłę, tylko po to, by „kogoś mieć” albo by uszczęśliwić drugą osobę.
Z lęku przed odrzuceniem budujemy dookoła siebie mur i sprawiamy wrażenie osoby, której nie zależy na innych. Czujemy, że gdy się otworzymy, możemy zostać zranieni. Jednak może bliskość jest warta podjęcia pewnego ryzyka? Może tego właśnie nam brakuje w „erze Tindera”?
Learn More
Mit racjonalności, czyli czy warto skupiać się na byciu racjonalnym
„Spójrz na to racjonalnie”, „logiczniej byłoby to zrobić to w ten sposób”, „na zdrowy rozum” – słyszymy takie wyrażenia od dziecka. W języku potocznym odbija się przekonanie, że „racjonalne” myślenie jest najlepszym i najbardziej dojrzałym sposobem radzenia sobie z mniejszymi i większymi dylematami życiowymi. Racjonalnemu, „chłodnemu” myśleniu przeciwstawia się myślenie pod wpływem emocji, „na gorąco”. Jak się jednak okazuje, człowiek ze swej natury nie jest ani racjonalny, ani logicznie myślący. Czy należy zatem starać się mimo wszystko o jak największą racjonalność swoich decyzji i wyborów? Czy racjonalność jest najbardziej racjonalnym wyjściem?
Homo rationalis?
Wiele lat naukowcy, nie tylko psychologowie, przyjmowali, że człowiek jest istotą racjonalną. Jednocześnie przypisywano racjonalne myślenie mężczyznom, zaś kobietom działanie pod wpływem emocji. Nowsze badania wykazały jednak, że każdy człowiek popełnia szereg błędów w myśleniu, myśli „na skróty” i zgodnie z pewnymi schematami, które już są w jego umyśle. Ponadto każdy z nas pozostaje pod wpływem emocji i fizjologicznych procesów zachodzących w organizmie, nie możemy ich wpływu wyeliminować, tak samo, jak nie możemy na chwilę przestać „być” swoim ciałem, a zacząć „być” tylko i wyłącznie swoim umysłem. Poznajemy świat, kierując się pewnymi oczekiwaniami. Łatwiej przetwarzamy i przyswajamy informacje, które zgadzają się z naszym obrazem świata i poglądami go dotyczącymi. Nasze oczekiwaniami są stosunkowo wąską bramą, przez którą „przeciskają się” już na wstępie mocno przebrane informacje ze świata zewnętrznego.
Po wydeptanych szlakach
Nasz umysł działa w dużej mierze na bazie schematów i skryptów poznawczych. Oznacza to, że rzadko kiedy próbuje „nowych ścieżek”, a raczej porusza się wyznaczonymi już, dobrze znanymi i udeptanymi szlakami. Schematy wykształcają się w naszym umyśle od urodzenia. Ogromną rolę odgrywa tutaj wychowanie oraz proces socjalizacji, w ramach których w dużej mierze „przejmujemy” sposoby myślenia i działania rodziców, innych bliskich dorosłych, wychowawców itp. To dzięki nim kształtujemy kolejne nawyki myślowe i od nich w dużej mierze zależy, jak będziemy myśleć o sobie samych i innych ludziach, komunikować się, budować relacje interpersonalne, zarządzać emocjami i kształtować swój obraz świata. A zatem schematy poznawcze i wynikające z nich oczekiwania to kolejny, oprócz stanów emocjonalnych i fizjologicznych, filtr nakładany przez nas nieświadomie podczas przetwarzania informacji o świecie i podejmowania decyzji.
Mikrokosmos poznawczy
„Granice mojego języka są granicami mojego świata” miał powiedzieć Wittgenstein. Umysł ludzki można porównać do mikrokosmosu, w którym obecne są pewne obiekty, a inne nie. Jeżeli nie znamy jakiegoś zjawiska lub obiektu, jakiegoś człowieka, to tak jakby nie istniał on w naszym mikroświecie. W ciągu życia „dodajemy” do swojego mikroświata kolejne obiekty, zjawiska, osoby, które poznajemy i zapamiętujemy. Uczymy się nowych słów, faktów, zachowań; zdobywamy kolejne doświadczenia. Poznawanym rzeczom przypisujemy znaczenia i interpretacje, co sprawia, że każdy z nas będzie odbierał dany obiekt inaczej, a już na pewno inaczej będzie go sobie przypominał w przyszłości. Być może przypisze mu jakieś właściwości, którego ten obiekt w rzeczywistości nie ma, o ile można mówić o jakichś obiektywnych właściwościach rzeczy (w końcu dostępny jest nam tylko obraz pochodzący z naszych zmysłów, a narządy zmysłów u każdego z nas są inne i trochę inaczej działają). Zawsze we Wszechświecie będzie istnieć coś, czego nigdy nie poznamy i tym samym nie będzie ono dla nas, jako jednostki, istnieć. Ponieważ „mikrokosmos” naszego umysłu różni się od „mikrokosmosów” innych ludzi, a nawet najprostsze pojęcia, jak „stół” czy „spacer”, mogą mieć dla każdego z nas trochę inne znaczenie, niezwykle łatwo o nieporozumienia i konflikty, podczas których często próbujemy „ustalić fakty”. Warto w tym miejscu zastanowić się, czy istnieje jakaś „obiektywna prawda” na temat świata? A nawet jeżeli istnieje, czy jest ona dostępna komukolwiek z nas?
Czy warto skupiać się na byciu racjonalnym?
Odpowiedź na pytanie postawione w tytule w dużej mierze już tutaj padła. Jako ludzie jesteśmy w dużej mierze istotami nieracjonalnymi, które jednak mają możliwość przeprowadzania logicznego rozumowania. Nie jest to proces automatyczny, ale wymaga dużo wysiłku, skupienia uwagi i zużycia energii. Stąd mózg „woli” działać automatycznie, podejmować decyzje szybko, bez większego zaangażowania energii i wysiłku. Czy będąc w sklepie stoimy przed półką, porównując właściwości wszystkich rodzajów masła, czy raczej bierzemy to, które kupowaliśmy dotychczas, widzieliśmy w reklamie lub które podoba nam się na pierwszy rzut oka? Gdybyśmy mieli za każdym razem podejmować decyzje na podstawie wszystkich dostępnych nam przesłanek, to prawdopodobnie w ciągu dnia nie zdążylibyśmy za wiele zrobić. Potrzebujemy czasami myśleć na skróty, aby spełniać swoje zadania i realizować efektywnie nasze potrzeby. Są kwestie, w których trudno postawić na logikę – relacje międzyludzkie, bliskie związki, a nawet wybór drogi życiowej, miejsca zamieszkania. Coś, co trudno nazwać racjonalnym, „ciągnie nas” do określonych ludzi, miejsc, profesji. Stąd warto jest rozeznać, czy w danej sytuacji lepiej będzie posłużyć się racjonalnym wnioskowaniem czy wsłuchać się w swoje uczucia, intuicję. Można je także łączyć w różnych proporcjach. Ważna jest świadomość tego, jaka drog0a prowadzi nas do podjęcia decyzji i czy uważamy ją za optymalną.
Learn More